Nigdy nie byłem fanem ciepłych napitków. Rozgrzewające herbatki, ziółka, czaje, plujki, jakoś mnie to nie grzeje. Pani Pałka natomiast z uwielbieniem pochłania kanistry herbaty. Czuję się przez to przy niej jak jakiś janusz z Kozich Dołów. Ona jak angielska milejdi popija kolejne Earl Gray, a ja, jak parobek stajenny piję rzadko i to w dodatku tylko wodę kranową. Na szczęście role odwracają się wieczorem, bo kiedy ja śpię, ona zasuwa co pół godziny do kibelka z przepustowością większą niż w przepompowni oczyszczalni Czajka.
W ogóle, to małżeńskie życie, szczególnie kilkanaście lat po ślubie, składa się z drobnych uszczypliwości, które potrafią być zabawne i wnieść szczyptę humoru w nasze życie.
Tym radośniej powitałem ostatnio informację o publikacji w Royal Society Publishing wyników ciekawego badania nad herbatą. Można dowiedzieć się z niego, że w 40 próbkach powszechnie dostępnych w sklepach spożywczych ziół i herbat odnaleziono ponad 1200 fragmentów DNA różnych bezkręgowców. Zaliczały się do nich m.in. pajęczaki, karaluchy, motyle, roztocza, modliszki, muchy, komary i wszystkie chyba robale świata. I to jest wiedza, o której nie myśli się na co dzień, a jest dosyć oczywista. Chyba w końcu nikt się nie spodziewał, że na Cejlonie te liście są dokładnie płukane i czyszczone z wszystkiego, co na nich żyje, żeby jakiś biały Five O’Clock z krajów 1-wszego świata mógł cieszyć się swoją sterylną herbatką.
Zresztą, spójrzmy prawdzie w oczy. Jedzenie robali to nasza przyszłość. Oczywiście nie stanie się to za naszego życia. Kolejne pokolenia będą do tego stopniowo przyzwyczajane, aż stanie się to dla nich zupełnie naturalne. Tak jest dziś dla mieszkańców Ameryki Południowej i nie tylko. Moja siostra miała okazję mieszkać przez pół roku w Meksyku. Dla tamtejszych tubylców pieczona szarańcza na śniadanie do soku pomarańczowego i smażone karaluchy na leciutką kolację to żadna aberracja. Podobno smażone mrówki świetnie się sprawdzają jako przekąska do piwa. Ale jak by to miało wyglądać aktualnie w naszych realiach? Chyba dobrze, skoro większość z nas już teraz zjada coś z “Biedronki”.
Gdyby jednak podejść do tematu na serio, to nie będąc entomologiem mogę stwierdzić, że w Polsce nie ma wystarczająco dużych owadów, w ilości pozwalającej choćby częściowo wykarmić społeczeństwo. Trzeba by zacząć specjalnie hodować wysokokaloryczne oraz imponujące gabarytowo odmiany owadów, albo importować je z zagranicy, ale wtedy zasadniczo traci to podstawę ekonomiczną i staje się rozrywką dla kulinarnych dewiantów, pewnie głównie z Francji.
A jak będzie to wyglądało w praktyce? Już widzę oczami wyobraźni, jak mówię Pani Pałce, że muszę skoczyć do kibelka, bo coś mi siadł ten grillowany zorzynek rzeżuchowiec na żołądku. W praktyce wyglądałoby to tak, jak wygląda to już teraz. Owady w formie różnego rodzaju dodatków spożywczych pod nazwą kodową taką jak E są częścią naszej diety. Przyznajmy się przed sobą, ilu z nas sprawdza co tak naprawdę je?
Gdyby ktoś zarzekał się, że w życiu nie weźmie takiego okropieństwa do ust, to zachęcam, żeby wygooglował sobie czym jest koszanila serwowana nam jako naturalny czerwony barwnik spożywczy. A jeśli jest naprawdę odważny, to niech sprawdzi, gdzie ją oraz inne naturalne dodatki spożywcze się aktualnie stosuje.
A teraz kończę felieton, bo nie mogę się już doczekać, aby zaparzyć Pani Pałce Pu - Ehr i napawać się jej miną, kiedy będę przekazywał radosną nowinę o odkryciach dzielnych naukowców.