Jak co roku, wchodzimy w okres świąteczny w naszych firmach. Jest to piękny czas, gdy wzdłuż biurowych korytarzy hula wiatr, bo większość pracowników, pociągając czerwonym i zawilgoconym noskiem zostaje w domu z powodu infekcji. Jest to oczywiście zrozumiałe, w końcu grudzień zawsze atakuje z zaskoczenia, bo przecież nikt nie wie, kiedy dokładnie on przychodzi, a wraz z nim zimny front atmosferyczny narażający nas na potencjalne choroby. Gdybyśmy wiedzieli, moglibyśmy się cieplej ubierać i przewidzieć potencjalne infekcje.
Święta to również czas, kiedy w żadnej restauracji nie można uraczyć przyzwoitego stolika, ponieważ odbywają się w nich masowo wigilie firmowe, które dla restauratorów są manną z nieba. Zdarzało mi się w przeszłości organizować imprezy świąteczne i nie ukrywam, że szedłem na łatwiznę, organizując je w restauracjach.
Sytuacja jednak zmieniła się kilka lat temu, gdy okazało się, że w tym samym czasie i w tej samej restauracji imprezę świąteczną miała konkurencyjna dla nas firma. Większym błędem byłoby już tylko zaproszenie Michaela Jacksona na jasełka do przedszkola. Atmosfera tego wieczoru była taka, jakby na koncercie Enrique Iglesiasa supportem był Black Sabbath.
Współczuję wszystkim Office/Benefit/Happiness Managerom, postawionym przed niełatwym zadaniem znalezienia na wczoraj lokalu na wigilijną imprezkę, gdy większość miejscówek jest zabukowanych już w listopadzie, a te, które jeszcze są dostępne, znikają szybciej niż szczur w ścieku. Mam alternatywną propozycję w tym roku. Zamiast wychodzić do knajpy, spróbujcie zrobić cringową Wigilię we własnym biurze. Taką w stylu Dzienników Bridget Jones, z żenującym karaoke, rogami renifera, świątecznymi sweterkami i polskim ponczem, czyli kompotem z ziemniaka.
Niech to będzie taka impreza, na której wszyscy aspołeczni współpracownicy będą po cichu marzyć, żeby wpadł Hans Gruber i przeciągnął serią z M16 po suficie jak w Die Hard (polski tytuł zaczerpnięty z plakatu klubu AA mi nie przechodzi przez gardło). Wbrew temu, co się powszechnie może wydawać i co niektórzy specjaliści od employer brandingu mówią, w przypadku imprezy firmowej nie ma co się silić na zbytnią oryginalność. Xmass party ma jechać paździerzem, bo to właśnie takie imprezy tworzą prawdziwą kulturę organizacyjną.
Uwierzcie mi, że przypadek nawalonego gościa od utrzymania sieci, którego imienia nikt nie pamięta, a który pomylił paprotkę z pisuarem czy kolega, który w ramach wyzwania zjadł miesięczną kanapkę, wyskrobaną z tylnej ścianki lodówki biurowej będzie się wspominało z sentymentem porównywalnym ze wspomnieniem pijanego wujka na ostatnim weselu, na którym byliście. To właśnie takie elementy wspomina się najlepiej po latach i to właśnie one sprawiają, że takie imprezy są warte zapamiętania.