Uwielbiam okres poprzedzający wakacje, tak od początku maja do końca czerwca, kiedy robi się już ciepło po zimie, ale nie jest jeszcze bardzo upalnie. Wszyscy ludzie garną się wtedy do spotkań, zbudzeni z zimowego letargu. Okazji do tego jest zresztą sporo. Święto Pracy, Dzień Dziecka, Boże Ciało, Dzień Matki i Ojca, zakończenie roku szkolnego.
Ostatnio uczestniczyłem w pikniku rodzinnym zorganizowanym z okazji Dnia Dziecka przez naszą podkrakowską gminę. I muszę przyznać, że po tej imprezie stan mojego zdewastowanego portfela zmusza mnie do kilku przemyśleń natury ekonomiczno-biznesowej. Ale po kolei.
Cała impreza plenerowa rozłożona była pod chmurką. Typowy festynowy klimat: scena, na której odbywały się koncerty dzieciaków z lokalnych zespołów i grup muzyczno-tanecznych, jakieś food trucki, wata cukrowa i dmuchańce. Czyli wszystko to, co każdy doświadczony rodzic zna doskonale jako portfelogeddon, szczególnie jeśli ma więcej dzieci.
Na festyn wybraliśmy się wraz z rodziną siostry. Mój szwagier, znany już z innych moich tekstów posiada nadzwyczajną moc, która polega na wyczuwaniu, gdzie można znaleźć piwo. Zawsze więc obiera właściwy azymut. Nie wiem, jak on to robi. Na węch idzie? Ruszyliśmy więc dziarsko z nadzieją na twarzy i obawą o portfele w sercu.
Zaczęło się jak zawsze. Sprzedawcy z kramików z pierdołami dla dzieci wiedzą, jak się zasadzić na nasze pociechy lepiej niż żołnierze Wietkongu w czasie ofensywy Tet. To jest gra psychologiczna, oni się już wycwanili do tego stopnia, że nie sprawisz, żeby dziecko spojrzało w inną stronę przechodząc, bo budkarze budują wąski szpaler stoisk w miejscach strategicznych przejść. Nie masz szans, dziecko musi spojrzeć, a wtedy przegrywasz i musisz coś kupić. Pierwsza lekcja biznesowa: nie dawaj swojemu klientowi alternatywy. Zastaw każdą równoległą drogę, która może oddalić twojego klienta od ciebie. Spraw, żeby nie istniała żadna rozsądna możliwość wyboru.
Zanim jeszcze dobrze udało mi się napić piwa, żeby uśmierzyć ból wydania kilkudziesięciu złotych na zabawki z Chin, które w hurcie chodzą po kilka złotych, wpadłem w kolejną pułapkę.
Tym razem punktem mojego poniżenia był nieśmiertelny hit takich imprez - balonik z helem za 40 złotych. Pan się głośno roześmiał, kiedy zapytałem go o zniżkę, polerując z nadzieją moją kartę dużej rodziny. I tu moje przemyślenie: dlaczego to cholerstwo jest takie drogie? No bo ceny nie robi chyba kawałek plastikowego worka, czy też wstążka. To musi być gaz. Już chyba wiem, czemu sterowce napełniane helem są taką rzadkością na naszym niebie. Druga lekcja biznesowa: w cenę końcową zawsze wliczaj efekt WOW. Suma części składowych produktu nie stanowi wartości. Liczy się efekt z dodatkiem tego niepoliczalnego prestiżu, splendoru, efektu WOW. Czy będzie to znaczek Mercedesa na masce, czy grafika małpy jako NFT, czy też ten niepraktyczny, ale w końcu efektowny balonik. Staraj się, żeby twój produkt spełniał taki warunek.
Balonik to i tak nic. Siostra wykazała się wzruszającym oddaniem dla rodziny, bo stała ponad 50 minut w kolejce po ziemniaka na patyku. A może to jakiś masochizm kolejkowy? W każdym razie, w pewnym momencie nawet się wystraszyłem, bo przybrała sztywną postawę z odchyloną do tyłu głową i otwartymi ustami. Podszedłem bliżej, żeby sprawdzić, czy nie zasnęła, bo jakby zaczęło padać, to by się przecież utopiła. Na szczęście tylko rozciągała kark.
Swoją drogą, niesamowity pomysł na biznes, żeby jednego ziemniaka zmienić w 15 złotych. Nawet gdyby założyć, że te ziemniaki są smażone w oleju z opuncji figowej, a nie rzepakowym to i tak można by nieźle zarobić. Trzecia lekcja biznesowa: staraj się zaspokajać te potrzeby klientów, które jeszcze nie istnieją. Nawet najzwyczajniejszy produkt może stać się dla pewnej grupy entuzjastów czymś zupełnie wyjątkowym ze względu na cechy, których nabierze, albo warunki, w których zaspokoi jakąś potrzebę. Przyjrzyj się uważnie swojemu ziemniakowi.
Po rozwodnionym, ciepławym piwie zrobiłem się głodny. Dowiedziałem się, że gdzieś rozdają grochówkę z kuchni polowej całkiem za darmo. FUCK yeah! - pomyślałem, w końcu mam okazję się odkuć. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam grochówę z tego wojskowego ustrojstwa. Ma ten niezapomniany smak z czasów młodości. Poprosiłem poczciwego Pana o podwójną porcję grochówki i od razu zrobiło mi się trochę głupio, nie przywykłem dostawać czegoś za darmo. Poza tym, wiecie, jak to jest: kiedy dostajesz coś za darmo, to się chcesz odwdzięczyć. Postanowiłem dokupić kawałeczek kiełbasy swojskiej, który leżał obok grochówki. Pan z serdecznym uśmiechem podał mi kawałek i poprosił o 8 zł. O mało nie wyrwało mi się z ust: ileee? Zapłaciłem i z miną zbitego psa poszedłem jeść swoją grochówkę hańby. Czwarta lekcja biznesowa: najlepiej sprzedają się produkty freemium. Daj swojemu klientowi coś za darmo. Niech to będzie porada, albo niespodzianka do ostatniego zakupu. Produkt w wersji demonstracyjnej. Daj mu powód, żeby chciał się odwdzięczyć.
Impreza zaczęła zbliżać się ku końcowi wraz z nastaniem wieczora. Wróciliśmy więc do domu, dzieci w doskonałych nastrojach, rodzice wykończeni jak zazwyczaj po takich festynach. Moje refleksje po tym radosnym wydarzeniu są takie, że mocno wierzę w polski mały biznes, któremu żadna inflacja nie straszna, skoro tak szybko dostosowuje się z cenami.