Moje wielkie włoskie wakacje (part 2)

Dawid Pałka
31.08.2022

Żeby trochę wypocząć w naszym wakacyjnym, włoskim domku postanowiliśmy średnio co drugi dzień zwiedzać, a pozostały czas spędzać odpoczywając wolni od trosk, ciesząc się sobą i piękną pogodą. Tja, piękny obrazek. Szkoda, że w praktyce oznaczało to dla mnie dymanie co drugi dzień do jakiejś restauracji, żeby w ostatnich tchnieniach ustawionej na maxa klimatyzacji wyżebrać gdzieś kawałek czegoś do jedzenia, bo gdyby ktoś nie wiedział, to w porze obiadowej, która w Polsce wypada między trzynastą a piętnastą, Włosi mają sjestę.

W ogóle mocno zastanawiam się jak to jest możliwe, że kraj, w którym sklepy otwiera się o godzinie dziesiątej tylko po to, żeby zamknąć je po trzech godzinach, a potem ta sama historia powtarza się o siedemnastej, może być w G7 z trzecią gospodarką w UE. Chyba tylko dlatego, że Cesarstwo Rzymskie dało im jakieś tysiąc lat gospodarczych forów.  

Kiedy już dopadłem restaurację, która miała cztery pozycje w menu, mogłem wrócić do głodnej rodziny. Pech chciał, że położyłem sobie wielką tacę ze spaghetti na przednim siedzeniu i kiedy tak jechałem po serpentynach, shiftując biegami między dwójką a trójką jak spocony Vin Diesel w Szybkich i Wściekłych, z czego byłem bardziej wściekły niż szybki, to ktoś wyjechał zza zakrętu i musiałem ostro hamować. Myślę, że nie muszę kontynuować tej opowieści, bo trąci banałem, powiem tylko, że w zamian za sowity opiernicz, który otrzymałem za tą sytuację, z wyrazem satysfakcji przyjąłem, że Pani Pałka musi do końca wakacji chodzić w swoich ulubionych białych butach, które trzymała w aucie, w nowym pomarańczowym kolorze.  

Szczerze mówiąc, nie żałowałem tego spaghetti. To, że kuchnia włoska jest jakaś wyjątkowa to mit. Jadałem lepszą pizzę w Polsce niż we Włoszech. Z jedzeniem u makaroniarzy w ogóle jest jakoś dziwnie. Kiedy w jednej z restauracji zamówiłem hamburgera, artykułując wyraźnie HAM-BUR-GER dostałem samo mięso na talerzu, bez bułki czy dodatków. Pani Pałka zamawiając Latte w kawiarni, dostała ciepłe mleko - to jeszcze mogę zrozumieć, bo nie dodała, że chodzi jej o Caffe. Innym razem jak zamówiliśmy lemoniadę, to dostaliśmy zblendowaną bez wody i cukru cytrynę, bałem się poprosić o hot-doga, bo wolałem nie wiedzieć, co dostanę. Na szczęście nie musiałem się o tym przekonywać, bo hot-dogów nigdzie nie można było kupić. Ich miejsce na stacjach benzynowych zajmowała - jakże mogłoby być inaczej - pizza, o czym przekonaliśmy się, wybierając się jednego dnia na plażę. 

Nad morzem byliśmy zresztą tylko raz i - jako, że teoretycznie droga nad Adriatyk zajmowała nam tyle samo czasu, co nad Morze Tyrreńskie - wybraliśmy to „czystsze”, czyli Tyrreńskie. Dwie i pół godziny podróży autem przebiegły mi na batalii z Panią Pałką o klimatyzację. Pani Pałka dysponuje najczulszym narządem do kontroli temperatury na Ziemi. Choćby pół stopnia mniej i już ją w gardle drapie i opiernicz gotowy, bo dzieci się zaziębią. Zaczyna wtedy niuchać nosem, żeby wyczuć najmniejsze prądy powietrza w kabinie i stwierdza skąd wieje. Boeing powinien ją zatrudnić do testów szczelności 747, od razu by wiedziała, czy spawy w poszyciu są szczelne. Kiedy już dzieci spociły się jak norki w fabryce futer, co mogło spowodować, że wyślizgną się z pasów przy kolizji, do której z pewnością doprowadzi sól zawarta w pocie wlewającym mi się do oczu, odpuściła i pozwoliła lekko podkręcić klimatyzację i otworzyć nawiewy.

Kiedy dotarliśmy już do morza, dwie rzeczy zaskoczyły mnie najbardziej jako klienta Morza Bałtyckiego. Po pierwsze, temperatura wody oscylująca wokół 35 stopni Celsjusza. Miałem wrażenie, jakbym wchodził do Jacuzzi, więc po raz kolejny tego dnia mogłem zapomnieć o ochłodzie. Po drugie, to „czystsze” morze było znacznie brudniejsze niż Bałtyk. 

Jak już wspomniałem, nie znoszę upałów, więc plażowanie w moim przypadku oznaczało trzymanie się z dala od słońca i linii brzegowej, w lasku nieopodal, w uroczym towarzystwie zboczeńców z lornetkami. Właściwie, to nie wiem, co oni przez te lornetki obserwowali, skoro przeciętna 40-letnia Włoszka, która regularnie zażywa kąpieli słonecznych, przypomina urodą wokalistę Aerosmith - Stevena Tylera. Cóż, przynajmniej nie czułem się samotny. Również dzięki temu, że krzakach towarzyszyły mi znajome, nigdy niemilknące cykady. 

W czasie powrotu znad morza zatrzymaliśmy się przy food trucku, o dziwo jedynym, który widzieliśmy przez cały pobyt we Włoszech. Jeszcze bardziej zdziwiło nas, że w menu znajdowały się Hot-Dogi, co bardzo ucieszyło dzieciaki, które na myśl o pizzy i makaronie miały już odruch wymiotny. Jak się okazało, food truck prowadziła Polka mieszkająca w Italii na stałe od 20 lat. Przy sympatycznej pogawędce Pani Pałka zamówiła mi tradycyjne toskańskie panini i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po tym jak ugryzłem pierwszy kęs mojej kanapki i sensorycznie pojąłem, że tradycyjne toskańskie panini zawiera w sobie to, z czego słynie każde wesele w polskiej wiejskiej remizie, czyli flaki, po raz kolejny upadł mit wyjątkowości włoskiej kuchni. Po kilku kilometrach Pani Pałka oświadczyła jak zawsze z typową dla siebie przenikliwością: szlag, nie zapłaciłam. Tak więc stało się - tymi słynnymi Polakami, którzy okradają innych Polaków za granicą, o których się tyle mówi, okazaliśmy się my. Niedoczekanie. Zawróciłem na ręcznym prawie jak Steve McQueen w “Bullitt” tylko po to, żeby zapłacić i otrzymać jeszcze kilka zapomnianych rzeczy.  

Reszta wakacji minęła nam na odpoczywaniu i sporadycznych wycieczkach do mniejszych miasteczek stanowiących perełki renesansowej architektury. Choć przejechaliśmy obok San Gimignano, to sobie odpuściliśmy zwiedzanie, bo najbliższe od centrum miasta miejsca parkingowe były chyba w Kielcach. Zresztą, więcej można się napatrzyć na tak turystycznie oblegane miasto przeglądając zdjęcia na google niż spocone plecy jakiegoś hansa idącego przed tobą w zupie turystów. 

Zwiedziliśmy jeszcze Bolonię, do której dojazd miał trwać półtorej godziny, ale okazało się, że przez wypadek na obwodnicy, nasza podróż trwała prawie cztery. Przez ostatnią godzinę, widząc, jak centrum miasta jest jedenaście kilometrów od nas i posuwając się dwa centymetry na minutę, zrozumiałem dlaczego Dante Alighieri właśnie w tym kraju stworzył tak plastyczny opis dziewięciu kręgów piekieł. Kiedy już dotarliśmy, musiałem napić się kawy, więc w najbliższej kawiarni poprosiłem fabrizia o Cafe Negro. Fabrizio poprawił mnie “Caffe Nero!”. Ok fabrizio, może być Caffe Nero, ważne, że wiesz, o co mi chodzi - pomyślałem. Dostałem espresso. 

Wakacje dobiegały końca. Urlop mija szybko w przeciwieństwie do tempa przesuwania produktów po czytniku kasjera w sklepie, w którym zrobiliśmy ostatnie zakupy przed wyjazdem. Zdecydowanie określenie „strajk włoski” nie jest przypadkowe. Opuściliśmy Toskanię szczęśliwi, że wracamy w końcu do domu i że przestaniemy wreszcie słyszeć te wkur*iające cykady. Po tych wakacjach pozostanie nam kilka wspomnień, sporo oparzeń słonecznych i śladów po ugryzieniach komarów oraz bagażnik pełen całkiem niezłego wina na pociechę, które pewnie można kupić w Biedronce. 

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie