Obudziłem się ostatnio okryty kołdrą po szyję i leżąc na plecach w porannym zamroczeniu, otworzyłem niechętnie jedno oko i spojrzałem w stronę moich stóp. Nie dostrzegłem ich jednak i, zaintrygowany, otworzyłem drugie oko. Zrozumiałem, że jakiś wzgórek zasłania mi ich widok. I choć sytuacja wydawała się niejednoznaczna, to skończyła się rozczarowaniem, bo przyczyna problemu okazała się być prozaiczna: urósł mi brzuch. Nie, żeby to był od razu jakiś bańdzioch, opasły jak rachunek z gazowni, ale taki niewinny, tatusiowy brzuszek. Może kolacja była zbyt syta - pomyślałem, ale nie - paluszki i paczka solonych orzeszków popita dwoma piwami, nic niezwykłego. To skąd ten brzuch? No nic, nie ma się co przejmować, rozchodzę go.
Pomyślałem, że tak dla zgrywu, podpuszczę Panią Pałkę, niech dziewczyna się ponabija. Zapytałem więc, czy zauważyła, że jej słodkiemu misiowi urósł brzuszek? Zaskoczyła mnie - jak zawsze celną - ripostą, że pewnie, że tak, jakieś dwa lata temu. Dało mi to poważnie do myślenia i uzmysłowiłem sobie, że cholera, faktycznie coś jest na rzeczy, bo od dłuższego czasu mój pasek w spodniach zapinam na ostatnią, rozciągniętą już dziurkę, a po każdym zakładaniu butów muszę porządnie odsapnąć.
Spojrzałem więc prawdzie w oczy i zmierzyłem się ze swoim odbiciem w lustrze. Niestety, nie wyszedłem z tego starcia najlepiej. Postura Shreka, włosy wyrastające z uszu jak świerki na Kaukazie, opalenizna przewodnika wycieczek po kopalni w Wieliczce. Niezła kombinacja, chyba najwyższa pora coś ze sobą zrobić. Oznajmiłem więc z dumą Pani Pałce, że zapisuję się na jakiś sport. Pani Pałka, mój osobisty coach życiowy, najpierw udzieliła mi motywacji wyśmiewając mnie, a następnie zasugerowała adekwatny do mojej kondycji sport - szachy, choć po chwili dodała, że lepiej nie, bo bym się intelektualnie skompromitował.
W związku z taką zachętą ze strony zawsze wspierającej żony olałem temat. Pech chciał, że kilka dni później mój pięcioletni syn, który uznaje mnie za najlepszy park zabaw na świecie, po efektownym skoku, jak Kozakiewicz wylądował na moich plecach z takim impetem, że chrupnęło mi w kręgosłupie jakby ktoś nadepnął na Pringelsa. Po tym incydencie zapadła decyzja: idę na siłownię.
Problem w tym, że na siłowni byłem raz w życiu i to w podstawówce, żeby pograć w pingponga i pogapić się na dziewczyny. Pomyślałem, że namówię szwagra, mając w zanadrzu wszystkie argumenty - bo to zdrowo, bo fajno, bo zrzuci kilka kilogramów. Ale ten oznajmił mi, że jak chciał raz schudnąć, to zmniejszył spożycie piwa o połowę i schudł kilka kilogramów. Z taką logiką nie da się wygrać.
Jak pokazują badania, najczęściej korzystające z siłowni grupy wiekowe, to w pierwszej kolejności tryskający testosteronem i pryszczami nastolatkowie w wieku ok. 18 lat. Zaraz za nimi 25-letni faceci, którzy chcą poderwać więcej lasek na bicepsy, bo przecież nie na kasę, skoro dopiero co skończyli studia. Potem długo, długo nic i dopiero moja geriatryczna grupa wiekowa, czyli od 35 lat w górę. Pomyślałem, że to nawet lepiej. Przynajmniej nie spotkam nikogo znajomego, kto zadawałby mi idiotyczne pytania w stylu “ile biorę na klatę?”
Jako, że dla mnie maszyny z siłowni wyglądają jak tokarki przemysłowe, zapisałem się na siłownię z trenerem personalnym. I choć brzmi to dumnie, to jednak trener Staszek z wytatuowanymi chińskimi znaczkami na przedramieniu, które dla kogoś, kto zna mandaryński zapewne okazałyby się być fragmentem regulaminu z aliexpress, nie był bardzo pomocny. Jego zadanie ograniczyło się do pokazania mi jak prawidłowo używać maszyn i zakładania za mnie ciężarów. Gapił się tylko w komórkę i opowiadał mi, ile zarabia jako trener personalny i jakie laski podrywał ostatnio w klubie. Na pytanie, z której maszyny najlepiej korzystać, żeby dziewczyny wyzdychały tak jak na jego widok, odpowiedział z uśmiechem, że z bankomatu.
Po tym pierwszym treningu jeszcze przez kilka kolejnych dni z powodu zakwasów poruszałem się i siadałem na kiblu na sztywnych nogach. Przy następnej wizycie w tej świątyni kultu pięknego ciała spotkałem na recepcji Panią, która ewidentnie poprawiła sobie operacyjnie kilka rzeczy. Wyglądała jak skrzyżowanie Cher z amstafem, nigdy w życiu nie widziałem tak prostego nosa i dużych ust. W kolejnych tygodniach największą frajdę miałem z przesiadywania na siłownianej saunie i wkrótce moje godzinne sesje wyglądały tak, że przez 30 minut szybko robiłem rundkę po maszynach, żeby tylko się zanadto nie spocić, a pozostałe 30 minut spędzałem w saunie. Oczywiście gdy ból pleców zniknął, moja chęć do chodzenia na siłownię również, choć odstający brzuch pozostał.
Myśląc o tym czego mnie to doświadczenie nauczyło, stwierdzam, że żeby poprawić kondycję i zrzucić zbędne kilogramy nie trzeba pchać się od razu na siłownię. Nie jestem jej wrogiem, ale dobry spacer po obiedzie czy jakaś delikatna przebieżka też może zrobić robotę. Jedz mniej, ruszaj się więcej - jak mówi stare porzekadło. Jeden znajomy dietetyk dał mi kiedyś najlepszą radę na temat diety, jaką w życiu słyszałem - nie jedz, dopóki naprawdę nie jesteś głodny i jedz, tylko do momentu aż przestaniesz być głodny, a kilogramy same znikną. I ta myśl będzie mi przyświecać w trakcie robienia sobie kolejnej dziurki w pasku.